Druga pensja z sieci, czyli o sprzedawaniu marzeń
Wszyscy marzą o tym, żeby zarabiać w sieci.
Na jednym końcu prezesi, szukający nowej „zarabiającej” strategii dla działalności swojej firmy. Żerują na nich sowicie opłacani konsultanci, którzy skaczą z firmy do firmy i obiecują złote góry. Dziś mają je zapewnić social media, wczoraj web 2.0, jutro pewnie konwergencja kanałów zakupu.
Na drugim końcu zwykli ludzie, pracujący na etatach, ale przyciągani magią internetu i rzekomymi niskimi barierami wejścia. Na tych żeruje duża liczba cwaniaków, sprzedających rozmaite produkty, kursy, szkolenia, często łącząc to z samorozwojową papką.
Odkrycie, że internet to rynek jak inne, a często znacznie trudniejszy przychodzi często za późno, o setki, tysiące, miliony złotych za późno. Całe szczęście jest też paru rzetelnych autorów, opisujących własne doświadczenia i nie sprzedających marzeń. Ale to, czy klient kupi wiedzę, czy marzenia, zależy często tylko od niego.
Książka „Druga pensja z sieci”, po angielsku nosi tytuł The Six-Figure Second Income. Widzimy od razu różnicę aspiracji. Autorzy obiecują dochód sześciocyfrowy (w dolarach!), a polskie wydawnictwo „tylko” drugą pensję.
Pozycję panów Lindahla i Rozka (Rożka?) mam tylko w wersji na Kindle i na początku tytuł mnie odstraszył. Jednak zapoznanie się z dostępnymi fragmentami przekonało, że warto to przeczytać. Bo, niezależnie od tytułu autorzy złotych gór nie obiecują. Przede wszystkim boleśnie dekonstruują rozmaite mity i błędy jakie narosły wokół zarabiania w internecie: że liczy się ruch, że trzeba swój pomysł chować jak najgłębiej przed konkurencją, że trzeba stosować rozmaite sztuczki marketingowe, w rodzaju reguły niedostępności. Są też rady całkiem podstawowe – na temat wyboru nazwy domeny, firm hostingowych, tworzenia serwisu internetowego – początkującym mogą się przydać. Choć pamiętając o dziwacznych domenach, pod którymi znajdujemy polskie startupy, może warto, aby poczytali ją też przedsiębiorcy…
Autorzy swój sposób zarabiania ograniczają do sprzedaży produktów informacyjnych. Rozumowanie jest proste. Każdy, kto ma za sobą kilka – kilkanaście lat rzetelnej kariery zawodowej, będzie ekspertem w jakiejś dziedzinie. A nawet jeśli nie ekspertem, to będzie na tyle znał jakąś tematykę, aby na jej temat podzielić się z innymi. A potem to sprzedać.
Zwróćmy uwagę (co i widać po recenzjach na stronie Helionu), że to nie jest propozycja dla wszystkich. Jaki produkt informacyjny może stworzyć licealista czy student, a przecież tacy są – jak wynika z lektury blogów – zainteresowani „zarabianiem w sieci”? Bez doświadczenia zawodowego, bez kontaktu z klientami – tu jednak autorzy podpowiadają dotarcie do hobbystów. Jeśli masz swoje hobby, to możesz to przełożyć na produkt. Na przykład produkty dla graczy – skoro portale w rodzaju Gry Online sprzedają poradniki przejścia przez jakąś grę, dlaczego nie może tego robić pojedyncza osoba? To jest do zrobienia.
W rozdziale trzecim, w dziale „Deliver the Content” (po polsku: „Zaprezentuj treść”) – przeczytamy o 42 sposobach na dostarczenie treści do klienta: od bloga przez kursy, newslettery, konsultacje, do wystąpień publicznych. To jest o tyle odświeżające, że sugeruje wyprowadzenie tej treści z sieci, nie ograniczanie się tylko do strony internetowej.
No dobrze, ale kto to kupi? I tu dochodzimy do podstawowej wady tej książki. Bo została napisana na rynek amerykański, czy raczej anglojęzyczny – kilkadziesiąt razy większy od naszego. To, że poradnik dla hodowców pomidorów sprzeda się w Stanach, nie znaczy, że w Polsce ktokolwiek na nim zarobi. Nie ma skali. I to największy grzech tłumacza, czy wydawnictwa, że zabrakło aneksu pokazującego, co z tych rad można zastosować w Polsce.
W Polsce da się zarabiać. Ideał osoby pracującej na etacie i jednocześnie coś tam dłubiącej na blogach (choć głównym źródłem przychodu są reklamy) pokazują Krzysztof Lis z Zarabiania na blogu oraz autor bloga 20 ojro dziennie. Obaj podchodzą do tematu uczciwie, dzielą się na przykład zarobionymi kwotami. Częściej jednak znajdziemy sprzedawanie marzeń. Jak autor bloga „Rentier”, który przez parę lat łudził siebie i czytelników, że dochód pasywny jest tuż, tuż. Uruchamiał różne produkty, serwisy, poprzez przeprowadzkę do Meksyku stał się niemal polskim Timem Ferrissem. No, ale wreszcie bańka pękła, wszystkie swoje serwisy skasował, z sieci zniknął, w sieci są tylko spekulacje, co planuje dalej. Jednak to co napisał w miejscu swojego bloga jest już prawdziwe:
„Życzę Wam wszystkim powodzenia w realizacji swoich celów, a przede wszystkim odnalezienia inspiracji i swojego idealnego stylu życia w sobie, a nie w innych.”
Lektury, do których nie dołożymy swojego pomysłu i (przede wszystkim) pracy mogą dać nam tylko marzenia. Miejcie to na uwadze, zanim sięgniecie po kolejną pozycję o zarabianiu w sieci.
David Lindahl, Jonathan Rozek – Druga pensja z sieci. Jak rozpocząć i rozwinąć działalność w internecie, nie rezygnując z aktualnej pracy (Helion, 39,90 PLN)
Podobne artykuły:
Być może zainteresują Cię następujące artykuły:
- Sirius.pl – czy to jest jeszcze sklep internetowy?
- Wymiana linków prostą drogą do kompromitacji
- Firefox, wojny robotów, zwykli ludzie i blogi
- Nieśmiertelny problem wyceny
- Dwie książki o testach A/B po polsku. Którą wybrać?
Zapisz się na kanał RSS bloga i dołącz do ponad 1500 czytelników RSS.
21 września 2011 21:34
Nie przesadzałbym z tą różnicą w aspiracjach. W stanach zwykle mówi się o dochodach rocznych więc Six Figure Second Income to 6 cyfr ale rocznie. Co prawda dolna granica to 100k USD, daje to ponad 8k miesięcznie, co faktycznie jest sporo. W ich pojęciu to druga pensja, tyle że dość spora ;) zwykle w zasięgu prawników, lekarzy, specjalistów z niektórych dziedzin…
22 września 2011 09:40
Super wpis!!!!! I zdecydowanie sięgnę po tę książkę. Wiesz, jak tak sobie (jeszcze jednak cały czas z dystansu) patrzę na polski rynek, to zaskakuje mnie kilka rzeczy dotyczących konsultantów i konsultacji:
– że większość swoich rekomendacji opierają na zarabianiu opartemu na reklamach i żyłowaniu klienta na początku kontaktu (bo potem pewnie ucieknie z krzykiem;) a nie na budowaniu relacji,
– że w niewielkim tylko stopniu biorą odpowiedzialność za swoje działania, a firmy w zaden sposób tej odpowiedzialności nie egzekwują
– że robią masę rzeczy, z których firmy w ogóle nie są w stanie skorzytać.
Miałam niedawno klienta, który wydał na badanie segmentaji rynku grube setki tysięcy PLN. Zapytałam go, jak z tych badań korzysta i zapadła długa cisza… Zapytałam ,jak korzysta z innych badań, które zamawia i cisza nie została przerwana. W końcu z zawstydzeniem powiedział, że chyba powinni coś zmienić w swoim procesie. Wiem, że UCD też nie jest lekarstwem na wszyskie bóle i że nie zawsze idealnie mozna go dopasować do procesów firmy, która jest już zastała, ale zrobienie person jest zdecydowanie tańsze i jednoczesnie bardziej efektywne w tworzeniu produktów niż te nieszczęsne segmentacje, które naprawdę niewiele dają…
22 września 2011 10:24
@Nettigo: no tak, $100k rocznie to spotykany u specjalistów w Stanach zarobek. Ale ktoś kto będzie zarabiał w Polsce 25tys zł brutto, nie będzie raczej myślał o drugiej pensji. :)
@Aga: Wiele serwisów ma zakodowane, że reklamy TRZEBA sprzedawać, nawet gdy docelowa jest sprzedaż treści i nie da się wyjaśnić, że robienie serwisu pod odsłony jest czymś innym niż robienie go pod klientów płatnych. A konsultanci przychodzą i odchodzą, w zależności od stopnia relacji z prezesem. :)
Sama książka nie będzie chyba dla Ciebie wyjątkowo odkrywcza, ale zawsze możesz ją po przejrzeniu podarować osobie początkującej.
22 września 2011 13:04
Przyznam ci sie, że szokuje mnie takie podejście. Mam wrażenie, że fenomen „banner blindness” powinien być ogólnie znany by now;) W dodatku wiele firm nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo szkodzą sowjemu własnemu biznesowi wpychając ne nieszczęsne reklamy, gdzie się tylko da. wiesz, mam wrażenie, że to znowu jest przejaw instynktu stadnego – skoro wszyscy tak mają, to ja też…
A co do konsultantów – masz rację, że przychodzą i odchodzą. Ale z drugiej strony, przychodzi i odchodzi za nimi opinia. Jesne, jesli jest to jeden z wielkiej czwórki, to pewnie nie ma aż takiego znaczenia osoba i nazwisko konsultanta, ale jak ktoś działa na własną rękę albo ma swoją firmę, to chyba jenak choc trochę powinno mu zależeć, co? A czasami mam wrażenie, że rózni konsultanci postepują całkowicie zgodznie ze swoimi rekomendacjami – łapią klienta i żyłują, ile się da, zanim ucieknie…
24 września 2011 12:15
Robercie,
myślę, że jesteś nie do końca fair pisząc o tym, że w Polsce nie da się zarobić w ten sposób. Owszem, trudno o przykłady, ale też mało kto próbuje.
Oczywiście, nie jest tak łatwo znaleźć chętnych na kurs uprawy pomidorów, ale sam dość dobrze (i od zaplecza) znam przykład strony StudioWPlecaku.pl. Ot, kolejny blog o fotografii, a jednak parę miesięcy temu (w okolicach kwietnia) w sprzedaży znalazł się wideokurs wydany na DVD. Cena kompletu 3 DVD to 297 zł i można go było zakupić tylko w ciągu jednego dnia. Kto to kupi? Też się nad tym zastanawiałem. Nie chciałbym zdradzać zbyt wielu szczegółów, ale sprzedaż poszła tak dobrze, że wkrótce planowane jest wydanie kolejnego kursu.
27 września 2011 21:49
„Jaki produkt informacyjny może stworzyć licealista czy student”
Zalezy, czego student ;) Generalnie moze zrobic sporo, w szczegolnosci nagrywac swoje gry i wrzucac na u2b/blip.tv, a nastepnie zarabiac na reklamach.
Co do Rentiera – wg mnie brakowalo mu jakosci w tekstach i grafice (co sie przeklada na wrazenia odwiedzajacego). A usuniecie strony na koniec tylko pokazalo, ze gosc zupelnie nie wiedzial, co robi. W Internecie _nigdy_ nie usuwa sie stron. Jak juz cos, to sprzedaje. Usuniecie strony = wyrzucenie kasy w bloto.
Ksiazke fajnie zrecenzowales, nawet bym ja kupil, gdyby spis tresci byl jakis bardziej konkretny. Obawiam sie jednak dwoch rzeczy:
1) ze sa to pozbierane tipsy z angielskich stron, dobrze znane osobom, ktore angielskie blogi o zarabianiu czytaja
2) ze ta ksiazka zupelnie nie mowi o polskich realiach. I to w sumie wiem jeszcze przed kupnem, bo absolutnie nie da sie przetlumaczyc takiej ksiazki anglojezycznej na polski i liczyc, ze bedzie miala zastosowanie. W Polsce moze Krzysiek Lis by taka pozycje mogl wydac, ale tlumaczenia z angielskiego sa raczej z zalozenia skazane na porazke.
5 października 2011 17:29
Zbitą pigułę wiedzy/porad o tym jak wymyślić i stworzyć biznes na boku znajdziemy na blogu wspomnianego w poście Tima Ferrissa:
http://www.fourhourworkweek.com/blog/2011/09/24/how-to-create-a-million-dollar-business-this-weekend-examples-appsumo-mint-chihuahuas/
Warto też zajrzeć do wpisów z tego samego bloga opatrzonych tagiem „muse examples”. Podane tu są konkretne przykłady biznesów, które przynoszą autorom dochód przy minimalnej ilości czasu poświęconego na jego pielęgnowanie:
http://www.fourhourworkweek.com/blog/category/muse-examples/